piątek, 17 czerwca 2016

Moje życie

Od jakiegoś czasu myślę, że czegoś tu brakuje... Tu na blogu, tu w tym moim dzieleniu się refleksjami, pomysłami... Nie wiem czy to to, ale czuję, że czas by powiedzieć parę słów, skąd to wszystko się wzięło... Chcę Ci opowiedzieć coś o moim życiu i o tym, jak Pan Bóg w nim namieszał...

Miałam bardzo dobre dzieciństwo. Mam kochanych rodziców, wspaniałych braci, kochaną babcię. Mam też super ciocie, wujków i "kuzynów" z Gniazda Zawierzenia (kurs Związku Rodzin Szensztackich, który są częścią Dzieła Szensztackiego). To moja rodzina.

W moim życiu, począwszy od Pierwszej Komunii Świętej był obecny bardzo intensywnie Bóg. Był ze mną zawsze, a ja starałam się być dla Niego na miarę mojego wieku i możliwości.

W podstawówce byłam "kujonem". Tak mówią moi bracia, ale ja po prostu zawsze lubiłam się uczyć i czytać książki. Czas liceum przeżyłam jak na nastolatkę przystało - wyszumiałam się ile konieczne, ale bez przesady... Potem studiowałam na Politechnice Gdańskiej. Padałam i powstawałam jak większość studentów.

Od dziecka miałam dużo energii do działania (duży udział choleryka w temperamencie), więc udzielałam się w parafiach, w Ruchu Szensztackim, muzycznie, animacyjnie, kulturalnie i turystycznie...

Męża poznałam na spływie kajakowym. Rok później pobraliśmy się. Dołączyliśmy do wspólnoty rodzin szensztackich. Prowadziliśmy pozytywnie towarzyski styl życia. Po dwóch latach małżeństwa, dokładnie 10 lat temu z wielkim brzuchem broniłam magisterkę. Miesiąc po obronie, z głową pełną konkretnych wyobrażeń i planów na przyszłość, urodziłam... Zawsze chciałam być mamą. Chciałam urodzić dużo dzieci i być mamą, tak jak moja mama... Urodziłam pierwszą córkę - Julię.

Pan Bóg miał swój plan w stosunku do mojego macierzyństwa... W 6 tygodniu życia Julki już wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, w piątym miesiącu poznaliśmy diagnozę - rdzeniowy zanik mięśni, a w szóstym trafiliśmy na OIOM i wyszliśmy z niego z respiratorem i całkiem niespodziewaną wizją przyszłości... Wszystkie perypetie życia z Julką opisuję na blogu julinek.blox.pl. Próbowałam nawet napisać coś na kształt książki, ale przerosło mnie to wyzwanie - zostało 6 pierwszych rozdziałów.

Nie chcę w tej opowieści powielać całej historii - tę możecie doczytać sami na blogu Julki... Chciałabym się tutaj skupić na jednej stronie życia, która doprowadziła mnie do wszystkiego, co związane z ideałem osobistym i samowychowaniem. (!!! To tylko jedna strona życia, opisana przez melancholika, który jest we mnie bardzo mocny. Na szczęście życie ma wiele stron - naszą umacniająca się miłość małżeńską, rosnącą Marysię, radość z rodziny i przyjaciół, rozwój muzyczny, itd...!!!)

Pierwsze lata życia Julki upłynęły na walce o oddech, na intensywnej rehabilitacji, w ogromnej nadziei, że stanie się ... coś... Po dwóch latach, których zupełnie nie pamiętam - urodziłam Marysię.

Życie z respiratorem i innymi aparatami jest życiem w ciągłym napięciu, trochę jak na bombie. Julia wymaga 24-godzinnej opieki, czuwania i pielęgnacji. Jej umysł chłonie wszystko, ale ciało jest unieruchomione całkowicie. Jednym słowem - nie pracuję, jestem w domu, jestem mamą na pełnym etacie. Nie żalę się, chociaż nie jest łatwo.

Któregoś dnia, mniej więcej 6 lat temu, dotarło do mnie, co się wydarzyło w moim życiu. Wcześniej nie miałam na to czasu. Julia była pogodnym, uśmiechniętym maluchem, a ja otrzymywałam bardzo dużo  energetycznego wsparcia od otoczenia... Jednak... uśmiech zniknął wraz z mimiką twarzy, a wsparcie ucichło, bo nie było już czego wspierać. Życie spowszedniało... Walka przestała być walką, zaczęła być codziennością... Co jakiś czas wydarzało się wprawdzie coś dramatycznego - zatrzymanie akcji serca, zapalenie płuc jedno, drugie, ale to też właściwie stało się typowe.

Z czasem musieliśmy zwolnić, ponieważ forma Julii spadła, a jej wytrzymałość na nasze eskapady razem z nią. Moja choleryczna natura doznała szoku, a melancholiczna - objawów depresji...

"Na skraju obłędu", chwyciłam jedynej możliwej deski...  - wiary, że wszystko ma sens, wiary, że Pan Bóg ma plan miłości wobec mnie. Sięgnęłam głębiej po ascezę szensztacką, aby ten plan odkryć. Zaczęłam ogarniać wszystko krok po kroku. Na początku z pomocą kierownika duchowego, potem samodzielnie. Nie mogąc prowadzić w pełni aktywnego życia, skupiłam się na wewnętrznej aktywności. Tak zaczęłam szukać ideału osobistego. W miarę poszukiwań dostrzegałam co raz więcej i więcej. Ta pozornie beznadziejna sytuacja życiowa umożliwiła mi osobisty rozwój. Moje horyzonty myślenia i odczuwania nie mogłyby się tak rozszerzyć w żadnej innej sytuacji. Uwypuklająca się we mnie wrażliwość, czujność i przenikliwość niezbędne do życia z Julką, okazują się niesamowitym narzędziem również poza domem - we wspólnocie, wśród ludzi, do zadań, które się przede mną odsłaniają. I chociaż nie mogę powiedzieć: "super się stało Boże, żeś mi taki zaplanował los" i wiele nocy nie przesypiam z powodu łez i pociętego na kawałki matczynego serca, to nigdy nie wątpię w sens tego wszystkiego. Ilekroć widzę Krzyż, tylekroć rozumiem. Taki los... mój los... a w nim całe bogactwo innych rzeczy, które zostały mi dane po to, aby przetrwać. Nie wiem co będzie dalej. W minionym tygodniu zmarła młodsza koleżanka Julki. Miała 8 lat... Wciąż żyję na "bombie" i jeszcze wiele przede mną. Wiem jednak, że mój cel życiowy, mój ideał, dyscyplina duchowa, którą staram się utrzymać, pomagają mi w przeżywaniu każdego dnia w poczuciu swoistego szczęścia. W pracy nad sobą staram się rozwijać to co mocne i dobre. To mi pomaga podnosić się w szczególnie trudnych chwilach.

Moje życie, nasze nietypowe rodzinne życie doprowadziło mnie tu. I cieszę się, że mogę być narzędziem w ręku Boga w ten sposób. Wierzę, że przyjdzie czas, kiedy nie będzie już łez i bólu... a dopóki ten czas nie nadejdzie będę dalej robić swoje...