Czas wyborów to zwykle czas deklaracji – przynależności, poglądów, lojalności wobec barw. Ale dla mnie to raczej czas pytania, czy naprawdę jestem tam, gdzie
powinnam, czy tylko tam, gdzie mnie postawiono.
Nie mam jasnych poglądów. Mam życie.
Takie, które nie daje się wpisać w kolorystykę partii ani w język manifestów. Takie, które nie mieści się w uproszczeniach. Bo życie – prawdziwe, poranione, szukające – nie jest ideologiczne. Jest dramatyczne. Tischner mówił o tym wiele razy: człowiek nie żyje w systemie, tylko w dramacie. A w dramacie nie wystarczy mieć racji – trzeba kochać i wybierać. I ponosić odpowiedzialność.
Dlatego coraz częściej nie wiem, gdzie jestem na tej osi: lewica–prawica.
A jeszcze częściej – nie wiem, gdzie wolno mi być.
Z jednej strony: głęboko czuję wartość tradycji, duchowości, rytmu, który nie zależy od mody. Cenię ciszę, porządek, wierność. Przynależę do środowisk, które mówią o wartościach, rodzinie, tożsamości. I potrzebuję tego – nie w formie lęku przed nowym, ale jako zakorzenienia.
Z drugiej strony: boli mnie niesprawiedliwość.
Boli mnie bezradność ludzi, których system nie widzi.
Boli mnie, gdy religia zamyka usta, zamiast otwierać serca.
Boli mnie język, który dzieli - i moralność, która ocenia z góry.
Czuję, że jestem „lewicowa” – ale nie z ideologii. Z empatii.
Bo byłam matką dziecka, które potrzebowało systemu bardziej niż ja sama. Bo jestem nauczycielką, która widzi, ile dzieci nie ma szans, bo urodziły się nie tam. Bo jestem kobietą, która wie, jak często słowo „wartości” znaczy po prostu „zamknij się”.
I tu pojawia się rozdźwięk: między tym, co czuję, a tym, gdzie powinnam być.
Bo przecież – „nie wypada”. Bo przecież jestem z tej strony.
Ale coraz trudniej mi być „z tej strony”, jeśli ta strona przestaje widzieć człowieka.
Czasem słyszę: „zaczynasz gadać jak lewaczka”. Albo: „nie daj się nabrać na te miękkie frazesy”. A jeśli się nie przekonam, to w końcu pada: „bo ty nie znasz całej prawdy”. Oczywiście, że nie znam, ale kto ją zna? Ci, którzy mówią najgłośniej? Ci, którzy mają gotowe odpowiedzi na wszystko, szczególnie na cudze życie?
Nie „nabieram” się. Po prostu nie potrafię już tłumaczyć sobie, że cierpienie ludzi to kwestia ich wyboru, albo że wystarczy mieć rodzinę, żeby wszystko się ułożyło. Nie potrafię udawać, że Ewangelia kończy się na porządku moralnym, skoro przecież zaczyna się od miłosierdzia.
Papież Franciszek mówił, że polityka powinna być najwyższą formą miłości bliźniego.
A u nas? U nas polityka to wojna. I to nie wojna dwóch partii, ale wszystkich ze wszystkimi. Kto nie wybiera jasno strony – staje się podejrzany.
Czasem czuję się, jakbym stała na granicy. Nie dlatego, że chcę być pośrodku. Ale dlatego, że nigdzie nie jest do końca moje miejsce. I może właśnie to jest moje miejsce?
Między.
Między tym, co „wypada”, a tym, co boli. Między formą a treścią. Między czułością a wiernością. Między konserwatyzmem stylu a lewicowością serca.
Może to właśnie uczciwość.
Bo ja nie chcę być lojalna wobec etykiet.
Chcę być wierna sumieniu.