piątek, 23 maja 2025

Gdy patrzyłam na świat w 2016...

Czy naprawdę tyle się zmieniło?

Podczas porządków w plikach, znalazłam tekst z listopada 2016 roku. Zdziwiło mnie, jak bardzo nadal we mnie żyje. Może dziś jestem spokojniejsza, może mniej ostra w ocenach, ale pytania – te najgłębsze – zostały. Publikuję bez zmian. Bo może to nie tylko moje pytania.
Obserwuję świat... Zasmuca mnie, inspiruje i buduje...

Ludzie na granicy - bez domu, bez perspektyw, ściśnięci w obozach (nieważne, że nazwanych "przejściowymi"), oczekujący na wyroki - łaski lub wygnania...

Ludzie z "G8" - "bogacze tego świata", zapatrzeni w mamonę, inwestujący kasę w wojny, biznesy, niepatrzący na ludzkie dramaty... odpowiedzialni za sytuację tych pierwszych...

Ludzie "kościołowi", o których nie można napisać - ludzie Kościoła, krzyczący językiem nienawiści, ksenofobiczni, odrzucający człowieka, a zajmujący się ideami, konstrukcjami, w których nie ma miejsca dla realu życia... winiący nie tych co trzeba...

Ludzie tradycji, żyjący w swoim świecie, nie zainteresowani rozwiązaniami współczesności, wygłaszający wyroki, wszystko co nie jest białe określający herezjami...

Ludzie prawdziwie miłosierni, rozumiejący prawdę o miłości miłosiernej, okrzykiwani lewakami... z papieżem na czele... nie tworzący programów, ale robiący swoje, cicho, wiernie, uczynek miłosierdzia za uczynkiem - podanie choremu wody, wysłuchanie zagubionej duszy, nieskreślenie grzesznika, pomagający skrzywdzonym blisko i bardzo daleko, szanujący życie (nie słowem ustawy, ale na co dzień).... nie mający czasu, na krzyki i kłótnie na ekranie...

Ludzie obrażeni na Kościół, na wiarę, na religie świata... nie dostrzegający prawdziwego powodu zamieszania... zmanipulowani informacjami, niesłuchający głosu serca, który zawsze mówi "kochaj... jestem..."

Ludzie milczący z głową na karku, którzy nie zabierają głosu... a co mają powiedzieć, gdy prawda nie dociera do nikogo...

Ludzie naiwnie bezmyślni, wierzący w każde słowo zasłyszane czy przeczytane, nawet jeśli nie jest zgodne z logiką... z jakiegoś powodu nie umiejący się przebić przez szum...

Ludzie walczący... nie poddający się mimo niezrozumienia, mimo krytyki, mimo szyderstwa... jedni walczą za prezesa i jego poranione serce... inni walczą za Boga, tego prawdziwego, mówiącego "bądźcie święci jak ja jestem święty", "kochajcie bliźniego jak siebie samego"...

Jakim człowiekiem jestem? Jakim nie chcę być? Jakim będę...

Wiem tylko, których podziwiam...

środa, 21 maja 2025

Piwonie


Piwonie jeszcze śpią, w zielonych kokonach ciszy i obietnicy.
Wiem, że przyjdą - jak list od kogoś, kto pamięta, choć nie musiał.

Codziennie zaglądam do nich z taką samą czułością,
z jaką matka sprawdza, czy dziecko oddycha spokojnie w nocy.

Jeszcze trochę - jeszcze dzień, dwa, może tydzień,
a eksplodują światłem, jakby nie znały słowa „wstrzemięźliwość”.

W ich milczeniu jest pewność.
Nie muszą się spieszyć.
Są pięknem w zalążku, nadzieją, która rośnie bez hałasu.

I ja też chcę tak - kwitnąć, kiedy będę gotowa.

niedziela, 11 maja 2025

Lewicowa z serca, prawicowa z obowiązku?


Czas wyborów to zwykle czas deklaracji – przynależności, poglądów, lojalności wobec barw. Ale dla mnie to raczej czas pytania, czy naprawdę jestem tam, gdzie powinnam, czy tylko tam, gdzie mnie postawiono.

Nie mam jasnych poglądów. Mam życie.

Takie, które nie daje się wpisać w kolorystykę partii ani w język manifestów. Takie, które nie mieści się w uproszczeniach. Bo życie – prawdziwe, poranione, szukające – nie jest ideologiczne. Jest dramatyczne. Tischner mówił o tym wiele razy: człowiek nie żyje w systemie, tylko w dramacie. A w dramacie nie wystarczy mieć racji – trzeba kochać i wybierać. I ponosić odpowiedzialność.

Dlatego coraz częściej nie wiem, gdzie jestem na tej osi: lewica–prawica.
A jeszcze częściej – nie wiem, gdzie wolno mi być.

Z jednej strony: głęboko czuję wartość tradycji, duchowości, rytmu, który nie zależy od mody. Cenię ciszę, porządek, wierność. Przynależę do środowisk, które mówią o wartościach, rodzinie, tożsamości. I potrzebuję tego – nie w formie lęku przed nowym, ale jako zakorzenienia.

Z drugiej strony: boli mnie niesprawiedliwość.
Boli mnie bezradność ludzi, których system nie widzi.
Boli mnie, gdy religia zamyka usta, zamiast otwierać serca.
Boli mnie język, który dzieli - i moralność, która ocenia z góry.

Czuję, że jestem „lewicowa” – ale nie z ideologii. Z empatii.
Bo byłam matką dziecka, które potrzebowało systemu bardziej niż ja sama. Bo jestem nauczycielką, która widzi, ile dzieci nie ma szans, bo urodziły się nie tam. Bo jestem kobietą, która wie, jak często słowo „wartości” znaczy po prostu „zamknij się”.

I tu pojawia się rozdźwięk: między tym, co czuję, a tym, gdzie powinnam być.
Bo przecież – „nie wypada”. Bo przecież jestem z tej strony.
Ale coraz trudniej mi być „z tej strony”, jeśli ta strona przestaje widzieć człowieka.

Czasem słyszę: „zaczynasz gadać jak lewaczka”. Albo: „nie daj się nabrać na te miękkie frazesy”. A jeśli się nie przekonam, to w końcu pada: „bo ty nie znasz całej prawdy”. Oczywiście, że nie znam, ale kto ją zna? Ci, którzy mówią najgłośniej? Ci, którzy mają gotowe odpowiedzi na wszystko, szczególnie na cudze życie?

Nie „nabieram” się. Po prostu nie potrafię już tłumaczyć sobie, że cierpienie ludzi to kwestia ich wyboru, albo że wystarczy mieć rodzinę, żeby wszystko się ułożyło. Nie potrafię udawać, że Ewangelia kończy się na porządku moralnym, skoro przecież zaczyna się od miłosierdzia.

Papież Franciszek mówił, że polityka powinna być najwyższą formą miłości bliźniego.
A u nas? U nas polityka to wojna. I to nie wojna dwóch partii, ale wszystkich ze wszystkimi. Kto nie wybiera jasno strony – staje się podejrzany.

Czasem czuję się, jakbym stała na granicy. Nie dlatego, że chcę być pośrodku. Ale dlatego, że nigdzie nie jest do końca moje miejsce. I może właśnie to jest moje miejsce?
Między.
Między tym, co „wypada”, a tym, co boli. Między formą a treścią. Między czułością a wiernością. Między konserwatyzmem stylu a lewicowością serca.

Może to właśnie uczciwość.

Bo ja nie chcę być lojalna wobec etykiet.
Chcę być wierna sumieniu.

czwartek, 8 maja 2025

Papież Leon XIV

To było moje trzecie konklawe. I choć minęły lata, moment ogłoszenia nowego papieża wciąż budzi we mnie skupienie, które trudno opisać. Nie chodzi o medialny spektakl, ale o świadomość, że Kościół znów wchodzi w nowy etap – z kimś, kto będzie prowadził, słuchając.

Papież Leon XIV nie uderzył w mocne tony. Zamiast tego – cicho, prawie niepozornie – rozpoczął od słów: Niech pokój będzie z wami wszystkimi. Te słowa mnie zatrzymały. Nie są oryginalne. Ale właśnie dlatego – są mocne. Wypowiedziane dziś, brzmią jak program i modlitwa jednocześnie.

Pokój nie jest dla mnie czymś abstrakcyjnym. Nie oznacza świętego spokoju ani wygodnej obojętności. To ten trudny, ale możliwy stan wewnętrznej równowagi, który pozwala żyć z tym, co życie przynosi, także wtedy, gdy jest trudno. To zgoda na brak pełnej kontroli i na szukanie sensu zamiast gotowych odpowiedzi. Właśnie takiej postawy uczę się każdego dnia w tych niespokojnych czasach.

A przecież dziś pokój potrzebny jest światu bardziej niż kiedykolwiek. Nie jako slogan, ale jako codzienna decyzja – w polityce, w rodzinie, w duszy. Dlatego słowa papieża mają dla mnie wagę. Widzę w nim spokojną kontynuację Franciszka – nie przez podobieństwo charakterów, ale przez bliskość ludziom, prostotę i wyczucie tego, co naprawdę ważne.

To nie początek rewolucji, ale może właśnie dlatego budzi zaufanie i daje nadzieję na coś trwałego.

czwartek, 1 maja 2025

Dopamina, multitasking i sztuka obecności

„To, co zwykłe, staje się święte, gdy jesteśmy w tym całkowicie obecni.”


Coraz częściej zmęczenie nie wynika z samej ilości obowiązków, ale z rozproszenia, z nieustannego przeskakiwania między bodźcami. Ciało działa, zadania są wykonywane, a jednak uważność bywa wciąż gdzieś obok – w tym, co zaraz, co jeszcze, co następne.

Neurobiologia doprecyzowuje intuicję, którą wielu zna z doświadczenia: dopamina – neuroprzekaźnik często utożsamiany z „hormonem szczęścia” – nie tyle daje przyjemność, co pobudza do działania. Jest aktywna głównie wtedy, gdy czegoś oczekujemy, nie gdy to już następuje. W codzienności może to prowadzić do ciągłego niedosytu: przeskakujemy z jednej rzeczy do drugiej, karmiąc umysł nadzieją na satysfakcję, która się nie pojawia.

Multitasking przez lata wydawał się rozwiązaniem – można było przecież coś robić i jednocześnie czegoś słuchać. Ale coraz częściej pojawia się potrzeba skupienia. Coraz częściej wybór idzie w inną stronę: jeśli pracuję, nie włączam muzyki, nie szukam w tle kolejnego bodźca. Nie dlatego, że to „nie wolno”, ale dlatego, że coraz trudniej oddychać w hałasie, nawet tym łagodnym.

Tak samo z porankami. Cenniejsze od tysiąca porad o „porannej rutynie” okazuje się coś prostszego – wyjście z psem, zanim zacznie się dzień. Cisza, jeszcze lekko niedospany świat, zwykła trawa pod butami. Nic nadzwyczajnego. A jednak to właśnie wtedy ciało, myśli i dusza są w jednym miejscu.

Wielu mówi dziś o potrzebie równowagi między pracą a życiem osobistym. Ale może ważniejsze od podziału godzin jest to, czy jesteśmy tam, gdzie właśnie jesteśmy. Czy ciało, uwaga i serce są razem, czy każde w innym miejscu. Równowaga nie zawsze oznacza równe części. Czasem zaczyna się po prostu od świadomego kroku.

Duchowość też dojrzewa właśnie tam – w rytmach zwyczajności. W tym, jak jemy, jak patrzymy na dziecko, jak kończymy dzień. Jeśli nie ma nas w chwili obecnej, nie ma nas też tam, gdzie Bóg zaprasza.

Nie chodzi o doskonałość, ale o obecność. Nie o sukces, ale o zakorzenienie.